Przejdź do komentarzy[...] absurdu__7
Tekst 8 z 12 ze zbioru: Cztery ściany
Autor
Gatunekprzygodowe
Formaproza
Data dodania2018-03-07
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń687

Rozdział VII - Pierwszy kontakt pierwszego stopnia


-----------------------------------------------------------------------------


James jednak nie wszedł. Uprzedził go milczący, poważny mężczyzna, na którego widok śmiałego wtargnięcia, sekretarz nie śmiał zareagować, wycofując się w milczeniu na bok. W chwilę po jego wejściu, pokazała się w luce uchylonych drzwi siwa głowa Brixtona. 

— Porozmawiamy jutro — oznajmił chłopcu. — Przyjdź w południe. — I tyle go James widział. 

— Spraw pan sobie także jakieś porządne ubranie — doradził mu na odchodnym sekretarz. 

---------- 

Zasoby posiadał nietęgie, gdyż do wypłaty udziałów z korsarskiej wyprawy, potrzebna była zgoda Królowej, ale wystarczające dla wynajęcia jakiegoś pokoiku i z tą myślą zatrzymał pierwszą nadjeżdżającą taryfę. 

Poprosił o wskazanie lokalu cichego, niezbyt drogiego i z dobrym jedzeniem, na co otrzymał odpowiedź, że jest jeden spełniający oczekiwania, o ile nie jest się powracającym z rejsu marynarzem. 

James spojrzał na swój marynarski worek i zniszczoną, malutką walizeczkę, a kierowca wskazał mijany właśnie lumpex. 

---------- 

Po kilkunastu minutach, niemal na chybił trafił wybierając kilka, jego zdaniem, najbardziej odpowiednich ubrań, obładowany reklamówkami wrócił w jednym z nich do wozu. Kierowca się nie odezwał, uznał więc, że nie miał zastrzeżeń i wkrótce wóz zatrzymał się przy pensjonacie `Mała Różyczka`. I niie czekał, czy Jamesowi uda się załatwić nocleg, odjechał zaraz po wyładowaniu klienta bagażu. 

Kobieta była na równi zniesmaczona jak zaskoczona widokiem wchodzącego. I nawet nie starała się tego ukryć. James jednak nie wycofał się. Pomyślał, że leżący na uboczu lokal może potrzebować gości. Nawet takich, którzy jednak z morza wrócili. A patrząc na kobietę, postanowił być przy tym pewny siebie, a nawet bezczelny. 

— James Tager — przedstawił się własnym nazwiskiem, dalej dodając już nieprawdziwie: — Jestem właścicielem ziemskim i przyjechałem tu w interesach. Polecono mi... — Szerokim gestem omiótł lokal i właścicielkę. 

Popatrzyła na niego jeszcze z niechęcią, ale wyraźnie rozbawiona. 

— W których rejonach kraju nosi się w ten sposób? — Wskazała przede wszystkim, trzymany przez niego w ręku, idiotyczny kapelusik. 

Włożył go na głowę. 

— W każdym — oznajmił. — Sąsiedzi uważają mnie za dziwaka. 

Nie uwierzyła mu, ale jego przypuszczenie okazało się prawdziwe. Pensjonat nie miał obłożenia. 

— Gotówka, czy karta? — zapytała. 

James wyciągnął z sakiewki kilka monet i położył na ladzie. 

— Za tydzień pobytu — poinformował. 

— To za dużo — zaprotestowała. 

— Plus wyżywienie i trochę wina. I... — Spojrzał kobiecie głęboko w oczy. — Być może, pobyt zostanie przedłużony... 

— To porządny dom! — oświadczyła sucho. — A nie... jakaś tawerna...! 

— Wiem — przyznał grzecznie. — W przeciwnym wypadku by mnie tutaj nie było. Lubię miejsca, gdzie diabeł mógłby sobie popracować... 

Wzbudził w niej wyraźny niepokój. Na tyle, że uznała dalszą dyskusję za zbyt niebezpieczną. Zdjęła ze ściany jeden z kluczy i wymijając go, poszła przodem, nie wysilając się nawet na zaproszenie. 

---------- 

Pomieszczenie go nie zainteresowało. Wiedział bez sprawdzania, że jest czyściutkie. Wszedł, rzucił bagaże na łóżko, zdjął kretyński kapelusik i przyjrzał się uważniej gospodyni. Trzydzieści dwa-trzydzieści pięć lat, wdowie, brązowo-szaro-nijakie barwy sukni, dumne, ładne oblicze i mnóstwo starannie upiętych, ciemnych włosów. Lekka na wspomnienie. Tutaj jedynie, w workowatym, zapiętym pod brodą stroju, nijak nie można było rozeznać się w jej kształtach. Ale nie badając wnikliwiej, wywołał w kobiecie kolejną, spotęgowaną falę zaniepokojenia. Diabeł od niechcenia rozpoczynał swą pracę. 

Lekko zaczerwieniona, niczego nie mogąc wyczytać z jego twarzy, wpatrywała się w niego z wyraźną dezaprobatą. Za wszelką cenę pragnąc ukryć nieadekwatne do sytuacji zawstydzenie. 

— Świetny pokój — uratował ją. — Zanim poproszę o kolację i dużo spokojnego, nieprzerywanego niczym snu, chciałbym porządnie się umyć? 

— Łazienka jest tutaj. — Wskazała drzwi obok komody. 

— Macie tu kąpielową? 

— Nie! — Oczy kobiety pociemniały od gniewu. — Będzie pan musiał poradzić sobie sam! 

---------- 

Stawił się przed czasem i został przyjęty z marszu. Lord wstał zza biurka na jego widok. 

— Jak wrażenia z wyprawy? Morze się spodobało? — zapytał. W gabinecie znajdowała się także kobieta. Stała przy oknie, patrząc przez nie gdzieś w dal. 

— Witaj, lordzie kanclerzu. Miło cię widzieć w dobrym zdrowiu. — James się ukłonił. Kobieta zareagowała gwałtownie. 

— Czy on sobie z ciebie kpi, lordzie...?! — zapytała. Ni w gniewie, ni w zdumieniu, ni w rozbawieniu. 

— Nie śmiałbym, Najjaśniejsza Pani! — zapewnił z ukłonem James, rozpoznając Władczynię. W sierocińcu słuchał jej koronacyjnego orędzia i głos nie był bardzo zmieniony przez głośniki radia. — Lubię lorda kanclerza i to dzięki niemu, jak mniemam, odbyłem morską wyprawę. Nie narzekam — odpowiedział Brixtonowi. — Sporo się wydarzyło, chociaż nie jako Tagerowi... 

— Sądzisz, że lord o tym nie wie...? — prychnęła Królowa. James pomyślał o Dracenie, ale pomylił się. 

— Opisano „Pana masztowego (oboje dostojników zaśmiało się) Madera`. Nie było innego osiemnastolatka o twoim wyglądzie na „Kunta-Kinte” — oświadczył lord. — Tak naprawdę, nie było żadnego innego. — Bomba Jamesa nie wybuchła. — Ale to miło, że nie starałeś się czegokolwiek ukryć. I nie sądziłem, że wyszkolenie majora zaszło tak daleko... — Lord najwyraźniej chciał usiąść. Królowa tymczasem pasła oczy postawnym młodzieńcem. 

„I tylko to ubranie” — wzdrygnęła się, westchnęła i przemaszerowała przez gabinet, z wdziękiem opadając na kanapę. 

Pięć miesięcy wcześniej, zaraz po pogrzebie majora Five`a, doszło między lordem a Jamesem do kłótni. Brixton zjawił się w sierocińcu z oświadczeniem, że ten już zakończył w nim pobyt i do czasu ujawnienia testamentu zmarłego, co miało nastąpić w dniu osiemnastych urodzin jego podopiecznego, zamieszka na wsi, u majora siostry. James stanął okoniem. 

— Nigdzie się stąd nie ruszam. Mam robotę — oznajmił. 

Lord się zaśmiał, co mu się rzadko zdarzało, ale chłopak stwierdził, że albo zostanie, albo ucieknie i nie pozwoli sobą manipulować. 

— Nie zostaniesz tutaj! 

— A to dlaczego? — zdziwił się James. — I co pan tutaj robi, lordzie kanclerzu? Jest pan moim krewnym? 

— Nie. 

— Nie? A może jednak? Jakiś dziadziuś, siódma woda? Może stara ciotka...? 

— Nie, Jamesie Tager! — Lord pochylił się do niego. — Zapewniam cię, że nie jestem twoją ciotką! 

— W takim razie, nigdzie z panem nie idę. 

— To się jeszcze okaże! — zagroził wówczas lord. 

Odpowiedziała mu kpina. 

— Bo co? Zamknie mnie pan w Tower...?! 

James wygrał, a tak mu się przynajmniej wydawało. Miał jednak wyrzuty sumienia, gdyż nie dostrzegł w Brixtonie wszechobecnej u szlachty, wrodzonej pychy, a za to zwyczajną troskę. Dlatego, kiedy przybył Dracen, już nie protestował przeciwko planom wobec siebie, ale natury przekornej się nie wyzbył. 

— Pan, lordzie, nie wierzył mi, gdy mówiłem, że jestem najpilniejszym z uczniów. 

— Pyskate piraciątko — orzekła miękko Królowa. — Niech siada. — Wskazała mu krzesełko pod ścianą, a potem miejsce na nie, pomiędzy nią a lordem. James się zastosował, Brixton mógł także usiąść. — I niech raczy wyjaśnić, dlaczego będąc dyplomowanym mym zbójem, wrócił z całonocnej wyprawy jedynie z podwiązką...? — Jeszcze nie zakończyła mówić, gdy porwał ją śmiech, na widok widocznego, nawet pomimo opalenizny, zawstydzenia. Tym jednak rumieniec był w nikłej części. James właśnie rozmyślał nad ucięciem drugiej głowy w swym życiu, choć w tym wypadku miała to być głowa współkorsarza. 

— Przywlokłem także więźnia, Wasza Wysokość — oznajmił, trochę nazbyt ostro, nawet dla niego samego. Szybko postarał się więc o złagodzenie tonu. — Dzięki niemu przypłynęliśmy szybko i z pokaźnym ładunkiem srebra. 

— Tak, srebra — zgodziła się lekceważąco Królowa. — Czemu, nie złota? 

— I szmaragdów — dodał James wymijająco. 

— Z których część dostały jakieś flądry! 

— Branki były pomocne. 

— A bez szmaragdów by nie były? 

— Zapewne — zgodził się James. — Ale postawa kapitana Dracena, chociaż nie w stylu pirackim, przynosi efekty dla skarbca Anglii i nie naraża Jej u wrogów na szkalowanie. 

— No, no! — Władczyni wstała gwałtownie, twardym gestem nakazując, pozostanie mężczyznom na miejscach. Nie posłuchali. — Pan masztowy urósł do rangi rzecznika prasowego?! 

— Nie ośmielam się... 

— Nie mam co na siebie włożyć na dzisiejszy bal — oznajmiła, siadając. Oni pozostali na nogach. — Z biżuterii... 

— Nie miała niczego, co byłoby odpowiednie dla Waszej Wysokości — próbował tłumaczyć się James, z miejsca wiedząc, że popełnia błąd. 

— Tobie oceniać, co jest odpowiednie dla królowej...?! 

Zapadło milczenie, ale Królowa czekała na odpowiedź i jak James pomyślał, doskonale się przy tym bawiła. Powiedzieć coś musiał, lecz chociaż rezolutny, przy tej, zaledwie o rok od siebie starszej dziewczynie, zaczynał elokwencję tracić. 

— Przywieźliśmy pięć naszyjników. Są... 

— Barachło. 

— Kobieta pomogła mi, pozwoliła się ukryć, pożyczyła konie. Nie wypadało jej okradać, ale przyznaję, że nawet o tym nie pomyślałem. 

— Co z ciebie za korsarz?! 

— I tak, jedynym co widziałem, był cieniutki łańcuszek! — wybuchnął. 

Tym razem wstała powoli. 

— Najjaśniejsza Pani... — próbował interweniować lord. 

Zbyła go machnięciem ręki, podchodząc wolno do Jamesa. Była niewiele niższa, ale zapewne dzięki butom na bardzo wysokim obcasie, gdyż nie mówiono o wzroście Władczyni, dochodzącym do sześciu stóp. 

— Uważasz, że jestem próżna? To, o mnie wiesz...?! — zapytała złowrogo. 

— Wiem, że masz piękne oczy — palnął. Rozległ się odgłos siarczystego uderzenia. — Najjaśniejsza Pani — dokończył z ukłonem, nie ważąc się na rozcieranie piekącego policzka. Królowa za to rozcierała sobie dłoń. 

Na kanapę wróciła uspokojona. 

— Jestem z was zadowolona — przemówiła dostojnie. — Dracen ma swój tytuł, a czego chcesz ty? 

James chciał odpowiedzieć, że świętego spokoju, ale rozległo się pukanie do bocznych drzwi, które otworzyły się bez zaproszenia. Wszedł przez nie mężczyzna widziany przez niego w przeddzień, w towarzystwie dwóch kobiet, wyglądających na dwórki. 

— Zmarła pani Malen — oświadczył lord Jamesowi. — Zobaczymy się jutro. 

— A tak, ladacznica — orzekła Królowa lekceważąco. — Gdybyś nie wiedział... 

Nawet lord, nawykły do jej humorów, wzdrygnął się na to okrucieństwo. 

James się ukłonił i odszedł. Już w drzwiach zatrzymał się jednak. 

— Wiem, że zmarła nazywała się naprawdę Markiza Lilyian de Boncour — oznajmił ze smutkiem. — I nie była ladacznicą. Ona pokochała... 

— Gówniarz! Debil! Bękart! Znawca kobiet się znalazł! — usłyszał. — Jesteś w niełasce! 

James odwrócił się do Królowej. Składając ostatni ukłon, dyskretnie na nią spojrzał. Wyglądała na zadowoloną, pomimo gniewnego, pełnego zaskoczenia, marszczenia czoła. Przyłapała jego oczy. 

— Wynocha!!! — wysyczała. 

---------- 

Cdn.

  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
no tak jakby zaczyna mi się zazębiać pomysł.
Pozdrówka
© 2010-2016 by Creative Media
×